wtorek, 10 marca 2015

Gdybym był egoistą....

Gdybym był politycznym egoistą, to na pewno namawiałbym swoich rodaków, mieszkańców Wilna, żeby w drugiej turze w wyborach na mera miasta głosowaliby na Remigijusa Šimašiusa. Dlaczego? Bo uważam, że jego wygrana miałaby w perspektywie bardzo pozytywny wpływ na przyszłość mojej partii - Związku Wolności oraz naszego oddziału partii w rejonie wileńskiego, na którego przyszłości powinno mi najbardziej zależeć. Na szczęście, nie jestem egoistą, dlatego nie będę namawiał rodaków do głosowania na Šimašiusa, bo jego wygrana choć w perspektywie dawałaby dla mojego ugrupowania i dla mnie osobiście wymierne polityczne beneficja, to przede wszystkim miałaby zgubny wpływ na los polskiej mniejszości w Wilnie, na Wileńszczyźnie i w ogóle na Litwie. Dlaczego?

Po pierwsze, o beneficjach. I po kolei…
Już dziś gołym okiem widać, że Ruch Liberałów w Wilnie oraz jego kandydat na mera Remigijus Šimašius są tylko wywieszką, za którą kryją się bardzo wymierne interesy grupy oligarchów (Guoga, Martinkonis oraz kilka na dalszym planie) związanych z nieruchomościami, a przede wszystkim mających interesy w sektorze energetycznym. Nie przypadkowo ich hasłami wyborczymi są: "Przychodzę, żeby Uspaskich odszedł" (hasło Guogi) oraz "Przekroczmy Rubicon" (Šimašius & co.). Pierwsze hasło nawiązuje do wpływów populistycznego polityka, założyciela i nieformalnego lidera, a właściwie właściciela Partii Pracy Wiktora Uspaskicha. Hasło, które pojawiło się przed rokiem w kontekście wyborów do Parlamentu Europejskiego dziś faktycznie zostało zrealizowane. Wstępne fiasko partii Uspaskicha w ubiegłorocznych wyborach do PE zwieńczyła dziś zwieńczyła całkowita klęska tej partii w wyborach samorządowych, zwłaszcza w dużych miastach - Kłajpeda i Kowno, a przede wszystkim w Wilno, gdzie ugrupowanie oligarchy Uspaskicha w ogóle nie dostało się do rady miejskiej. Według podziałów socjologicznych, ta partia jest ugrupowaniem populistycznym i zabiega głównie o głosy tzw. elektoratu protestu. Na tym polu, a jest to około 40 proc. całego elektoratu w skali kraju (w Wilnie nieco mniej) konkurują z nią partia Porządek i Sprawiedliwość i Akcja Wyborcza Polaków na Litwie oraz ugrupowania sezonowe, które pojawiają się na potrzebę kolejnych wyborów. Biorąc pod uwagę fakt, że ani PiS, ani AWPL, ani „sezonówka” „Puteikis plus” w Wilnie w sumie nie zdobyły dodatkowych wpływów, a Partia Pracy straciła wszystko, bo w ogóle nie weszła do Rady, należy przyznać, że pierwszy etap przejmowania władzy przez Ruch Liberałów, a raczej przez stojących za nim oligarchów, został zakończony pomyślnie, bowiem to Ruch Liberałów w Wilnie zyskał najwięcej dodatkowych głosów. A więc – Guoga przyszedł, Uspaskich odszedł.

Kolejnym etapem jest „przekroczenie Rubiconu”, co nawiązuje do przejęcia w sektorze energetycznym Wilna (ale nie tylko) pozycji po byłej Rubicon Group, a obecnie ICOR. Firma kiedyś wiązana z obecnym merem Artūrasem Zuokasem, jest zarządcą stołecznego sektora energetycznego i ciepłowniczego (choć nie bezpośrednio, lecz po przez skomplikowany schemat uzależnień podmiotowych), w tym roku może utracić swoje wpływy, bo kończy się termin jej umowy z miastem o wynajęciu samorządowej spółki „Vilniaus energia”, która jest podstawowym producentem i dostawcą energii cieplnej dla miasta. Tajemnicą poliszynelu jest to, że o przejęcie wpływów po byłym Rubiconie, a obecnym ICOR, zabiega spółka Fortum, która już zdobyła przyczółek rynku w Kłajpedzie – fortecy Ruchu Liberałów, a teraz stara się o przejęcie gospodarek ciepłowniczych Wilna i Kowna oraz innych miast. Ma szanse, bo oprócz Ruchu Liberałów spółka ta jest protegowana przez politycznie „spokrewnionych” z nim konserwatystów, a przede wszystkim przez samą prezydent Dalię Grybauskaitė, która choć deklaruje walkę z monopolistami i oligarchami, chętnie jednak jeździ na przecinanie wstążek do nowo-otwieranych przedsiębiorstw Fortum.

Tajemnicą poliszynelu jest również to, że „ojcem chrzestnym” projektu „Dalia Grzybowska” jest patriarcha konserwatystów Vytautas Landsbergis (postać mało znacząca w wymiarze gospodarczym i energetycznym (bo wydaje się, że profesor muzyki na tym po prostu się nie zna), ale jako wytrawny szachista, jest postacią ważną w wymiarze politycznym, zwłaszcza w interesującym nas kontekście mniejszości narodowych). Grybauskaitė z kolei jest „matką chrzestną” liberalno-konserwatywnego tandemu politycznego, który w latach sejmowej kadencji 2008-2012 wiele nabroił w całym kraju. Dziś może on przejąć władzę w Wilnie i zachować się tak, jak potrafi – czyli narozrabiać również w stolicy. Zresztą będzie musiał, bo grupy kapitałowe stojący za plecami polityków, będą chciały jak najszybciej odbić swoje miliony włożone w dwie ostatnie kampanie wyborcze tego liberalno-konserwatywnego tandemu. Więc jeśli ktoś z wilniuków naiwnie myśli, że będą oni „obijali kasę” uwzględniając interesy mieszkańców miasta, to może srodze się zawieść i to dość szybko, bo już z pierwszymi rachunkami w nowym sezonie grzewczym, czyli za około pół roku.

Mówiąc w skrócie, panoszenie się w Wilnie liberalno-konserwatywnego tandemu w ciągu kolejnej kadencji może skończyć się tak, jak skończyły się dla niego czteroletnie rządy na szczeblu państwowym, gdy po tych rządach wyborcy powitali socjaldemokratów (którzy przecież ponosili winę za upadek kraju w głęboką recesję) jak zbawicieli i (przynajmniej jak pokazują badania opinii publicznej) gotowi są im powierzyć rządy przez następną kadencję, byleby nie dopuścić do nich liberalno-konserwatywną klikę. Przypuszczam, że po czterech latach jej ewentualnych rządów w Wilnie, wileński wyborca również „zmądrzeje po szkodzie” i w następnych wyborach mer Zuokas i jego Związek Wolności (dziś ewentualnie przegrani w stolicy) będą mogli również liczyć na triumfalny powrót do władzy. Tym bardziej, że Zuokas i jego partia są dziś postrzegani jako jedyna wyraźna i wyrazista opozycja wobec władzy Ruchu Liberałów i Związku Konserwatystów/Chrześcijańskich Demokratów Litwy oraz ich ojców i matek chrzestnych.

Ta perspektywa sukcesu mojej partii i jej lidera powinna byłaby mnie, jako politycznego egoistę, cieszyć i przekonywać do przekonywania rodaków w Wilnie, żeby tym razem głosowaliby jednak na Remigijusa Šimašiusa, bo jego zwycięstwo oznaczałoby dla nas przegraną bitwę dziś, ale wygraną wojnę po czterech latach.

Wygrać tę wojnę po czterech latach Zuokasowi i jego Związkowi Wolności pomogłoby też osłabienie wpływów AWPL zarówno w mieście, jak i w regionie. Tajemnicą bowiem poliszynelu jest to, że AWPL traktuje wileński samorząd oraz podległe mu spółki i instytucje (zresztą nie tylko wileński lecz każdy, w którym ma choć jakiekolwiek wpływy), jak giełdę pracy dla swoich ludzi, ich krewnych, przyjaciół, kochanek i kochanków. Wygrana Šimašiusa na czele z liberalno-konserwatywnym tandemem oznaczałaby, że większość, jeśli nie wszyscy ludzie Tomaszewskiego, zostaliby wyrugowani ze samorządowych stanowisk i musieliby szukać sobie nowej pracy. Najwierniejszych i najbierniejszych Tomaszewski starałby się oczywiście zatrudnić w kontrolowanych samorządach rejonów wileńskiego i solecznickiego, czy też dalej parcelując etaty poselskich asystentów w Sejmie i u siebie w Parlamencie Europejskim. Rejonowe administracje samorządowe, a tym bardziej etaty asystentów, nie są jednak gumowe, więc spora część AWPL-owskiej „armii urzędniczej” i tak zostałaby zwyczajnie na bruku. Groziłoby to nie tylko utratą sporej części wpływów w samorządach zarówno stołecznym, jak też rejonowych, ale nawet powstaniem opozycji wewnątrz samej AWPL, czy nawet otwartych rebelii wobec „polityki wodza”. I ta perspektywa również powinna byłaby cieszyć mnie, jako politycznego egoistę i oponenta wierchuszki AWPL. Oponentem jestem, lecz egoistą bynajmniej. Więc nie cieszy. Dlaczego?

Bo choć uważam, że wygrana Šimašiusa i liberalno-konserwatywnego tandemu w dłuższej perspektywie byłaby korzystna dla Zuokasa, jego Związku Wolności (zwłaszcza w kontekście mobilizacji sił i zwarcia szeregów partii), jednak byłaby jeszcze bardziej niekorzystna dla wileńskich Polaków. Po przykłady chodzić daleko nie trzeba. Wystarczy przypomnieć sobie, że to właśnie za rządów liberalno-konserwatywnego tandemu w latach 2008-2012 roku doszło do wyraźnego regresu w zakresie praw mniejszości narodowych. To właśnie liberałowie Šimašiusa przeforsowali w Sejmie ustawę oświatową ograniczającą polskie szkolnictwo. To właśnie Šimašius, jako minister sprawiedliwości w liberalno-konserwatywnym rządzie nie wiele zrobił, a raczej nie zrobił nic, żeby w Sejmie została przyjęta ustawa o pisowni nazwisk. To za jego też kadencji organa praworządności zaczęły prześladowanie urzędników tzw. polskich samorządowych za tablice z polskim nazwami ulic. W tym kontekście dzisiejsze zapewnienia Šimašius, że jest za polskimi nazwiskami, nazwami ulic a nawet za polską mszą w Katedrze Wileńskiej, co najmniej brzmią niewiarygodnie. I na pewno nie będą realizowane i nawet nie ze względu na ideologiczne priorytety liberalno-konserwatywnej układanki koalicyjnej i poglądów jej „chrzestnych”, lecz z prostej przyczyny, że te kwestie nijak nie mają się do samorządów, gdyż są prerogatywą rozwiązań parlamentarnych. Dlatego w sprawach polskich postulatów Šimašius zwyczajnie oszukuje nas. A na oszusta nigdy bym nie zagłosował, nawet będąc politycznym egoistą.

2 komentarze:

  1. zwrot ziemi w Wilnie - ciekawe dlaczego to nie było przedmiotem debaty, też pewnie nie ma co już zwracać i trzeba te ziemi przenosić do innych rejonów. A tabliczki powinny być choćby 'ze względów turystycznych' jak to jest w przypadku angielskich tabliczek.

    OdpowiedzUsuń
  2. A czy ziemia na której stoi Europos Parkas rzeczywiście jest nieprawną własnością posła od konserwatystów G. Karosasa, jak to w debacie mawiała pani Mer, choć piszą, że ta ziemia nie jest własnością a tylko tam park w lesie założył.http://www.diena.lt/naujienos/vilnius/miesto-pulsas/vilniaus-rajono-valdzia-skursta-426254#.VQRiP46G9Ko

    OdpowiedzUsuń